Czas szparagów to dla mnie czas święty. Bardziej bodaj święty, niż sezon na truskawki.
Zaczyna się dla mnie już w kwietniu, jeśli tylko uda mi się pojechać gdzieś na południe, najlepiej do Veneto, skąd pochodzą szparagi niemal równie dobre jak polskie. (Choć w tym roku podwarszawskie gospodarstwo Majlertów zaczęło sprzedaż szparagów jeszcze przed majówką.)
Potem, w początkach maja wypatruję pęków białych słupków na warszawskich targach, a gdy tylko się pojawią jem je bez opamiętania tak długo, jak to możliwe. Codziennie, pod wieloma postaciami.
Kilka lat temu, w początkach maja udało mi się być w niemieckiej Frankonii, Dla Niemców „spargelzeit” jest jednym z najważniejszych sezonów kulinarnych w roku. We wszystkich restauracjach do menu dołączana jest specjalna karta szparagowa: są zatem zupy ze szparagów, są musy szparagowe, są wreszcie szparagi podawane z dużą filiżanką stopionego, klarowanego masła, a do tego sznycle, sandacze i czego tam jeszcze dusza zapragnie.
Są tacy, co pijają do szparagów sauvignon blanc, inni sięgają po rieslinga, kolejni zachwycają się połączeniem delikatnego smaku szparagów i müller-thurgau. Ja najbardziej lubię napić się do szparagów silvanera, a że Frankonia jest krainą silvanera i nigdzie indziej odmiana ta nie daje win tak czystych, mineralnych i strzelistych – byłem w siódmym niebie.
Frankonia nie kojarzy się w Polsce z niczym. Owszem, znam kilku fanatyków płaskich butelek, tzw. bocksbeutel, ale znalezienie ich na polskich półkach – choć nie niemożliwe – jest jednak bardzo trudne.
A szkoda, bo Frankonia to dziś jeden z najciekawszych regionów dających białe wina na świecie. Zdecydowana większość winnic rośnie tam w malowniczej dolinie Menu, na stromych stokach o południowej i zachodniej ekspozycji opadających ku rzece. Skromny Men wije się leniwie przez wsie i miasteczka tworząc niebywały krajobraz. Winiarska Frankonia jest krainą geologicznie zróżnicowaną, podzieloną na strefy czerwonego piaskowca na zachodzie, wapienia muszlowego w części centralnej i gipsu na wschodzie. Każda z tych gleb daje inne wina, a tropienie różnic we frankońskich silvanerach z odmiennych siedlisk jest zajęciem pasjonującym.
Serce Frankonii bije w historycznym Würzburgu, urokliwym miasteczku zawieszonym nad rzeką. W jego północnej części wznosi się stromo ponad Menem jedna z najsłynniejszych winnic regionu – Stein, czyli kamień.
Stein i inne winnice Frankonii genialnie nadają się na wędrówki. Uprawy poprzecinane są asfaltowymi ścieżkami otwartymi dla pieszych i rowerzystów. Co kilkaset metrów można spotkać czytelne tablice informacyjne, a na nich opowieści o historii regionu i winnicy, geologii i klimacie, uprawianych tam odmianach winorośli. W Stein znalazłem nawet poglądowy zagon obsadzony kilkunastoma rzędami różnych szczepów – każdy może zatem przekonać się na własne oczy czym różni się silvaner od rieslinga, a blaufränkisch od späteburgundera. W dodatku co i rusz natknąć się można na ławki i biesiadne stoliki, a przecież nie od dziś wiadomo, że wino najlepiej smakuje właśnie w winnicy. Po takim pikniku można już tylko zejść do jednej z würzburskich stube, zamówić kolejny kieliszek silvanera ze Stein, albo Inner Leiste, a do tego oczywiście talerz obficie polanych masłem szparagów. Wiosenne wakacje w Niemczech? Dlaczego nie…